Batony górskie, choć smaczne, przygotowywane są zazwyczaj na specjalne okazje. Przy czym nie mam tu na myśli urodzin, a momenty, w których wykazujemy wzmożoną aktywność fizyczną. Niekoniecznie chodzi o górskie wędrówki, bo równie dobrze mogą to być zawody sportowe, natomiast w przypadku wędrówek sprawdzają się najlepiej, bo nie zajmują wiele cennego miejsca w plecaku, a ich specyfika pozwala nam w tak małej przestrzeni zamknąć wiele wartości odżywczych.
Moje batony przygotowałem przy okazji jednej z moich wędrówek. O górskich wędrówkach możnaby pisać i pisać, ale nie jest to blog podróżniczo-lifestyllowy dlatego relację zdam tylko z najciekawszego, moim zdaniem, etapu – wędrówki na koniec świata, bo miejsce wpisuje się trochę w kryzysowy charakter bloga :) W myśl zasady, że kontekst stworzenia batoników jest równie ważny.
Moje batony przygotowałem przy okazji jednej z moich wędrówek. O górskich wędrówkach możnaby pisać i pisać, ale nie jest to blog podróżniczo-lifestyllowy dlatego relację zdam tylko z najciekawszego, moim zdaniem, etapu – wędrówki na koniec świata, bo miejsce wpisuje się trochę w kryzysowy charakter bloga :) W myśl zasady, że kontekst stworzenia batoników jest równie ważny.
Pogoda była raczej barowa niż turystyczna, dlatego trasę zacząłem w kultowym bieszczadzkim barze - Siekierezada od, początkowo tak sądziłem, lokalnego piwa, produkowanego, jak się później okazało w Raciborzu :) Pokrzepiony ruszyłem na szlak.
Było kilka plusów takiej pogody. Najważniejszy to taki, że nie spotkałem po drodze ani jednego turysty, choć to mogło też być wynikiem samej, niezbyt popularnej trasy. Drugim było to, że można było spotkać takie oto salamandry plamiste. Co prawda, zmuszało to do dodatkowej uwagi, bo głupio by było rozdeptać tak rzadkie i ładne zwierzątko, a nie należą one do zbyt szybkich stworzeń, ale widok wynagradzał. Jelenie też były, ale ich szybkość reakcji była szybsza niż moja dlatego zdjęć brak:)
Po drodze na mijanych szczytach nagroda – batonik. Sam przepis jest banalny. Jak widać na załączonym obrazku można było dosłownie bujać w obłokach :)
Składniki:
- przejrzałe banany z promocji :)
- płatki owsiane, oczywiście górskie :)
- inne – w tym miejscu ludzie dodają swoje ulubione dodatki smakowe, jak bakalie, kakao itp. lub wspomagające jego wartość, jak preparaty białkowe. Pole do popisu jest ogromne.
- przejrzałe banany z promocji :)
- płatki owsiane, oczywiście górskie :)
- inne – w tym miejscu ludzie dodają swoje ulubione dodatki smakowe, jak bakalie, kakao itp. lub wspomagające jego wartość, jak preparaty białkowe. Pole do popisu jest ogromne.
Wykonanie:
Banany rozgniatamy widelcem. Im bardziej dojrzałe (mokre) tym lepiej. Dlatego kiedy pisałem o przejrzałych bananach nie miałem na myśli tylko, tak istotnych na tym blogu, względów ekonomicznych. Mieszamy w proporcjach, średni banan na ¾ szklanki płatków. Ewentualnie trochę dodatków, ale to z wyczuciem :) Ja do moich dodałem trochę pestek z dyni i kakao. Formujemy batony, kładziemy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do około 180 stopni przez około pół godziny.
Sam „koniec świata” to nazwa adekwatna do tego miejsca. Samo schronisko istnieje od 1981 i pewnie niewiele się tam od tego czasu zmieniło. Przekrój gości przeróżny. Od ludzi lubiących się uspokoić w głuszy, przez ciekawskich kolekcjonerów doznań, po nastolatków walczących z ewentualnymi potomkami ZOMO :)
Prądu brak, nie licząc małego panelu solarnego, który wystarcza na kilka LEDów. Reszta światła za pomocą świeczek i latarek. Woda jest ze studni, uzdatniana do spożycia za pomocą flizelinowo-kwarcowego (piaskowego) filtra.
Banany rozgniatamy widelcem. Im bardziej dojrzałe (mokre) tym lepiej. Dlatego kiedy pisałem o przejrzałych bananach nie miałem na myśli tylko, tak istotnych na tym blogu, względów ekonomicznych. Mieszamy w proporcjach, średni banan na ¾ szklanki płatków. Ewentualnie trochę dodatków, ale to z wyczuciem :) Ja do moich dodałem trochę pestek z dyni i kakao. Formujemy batony, kładziemy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do około 180 stopni przez około pół godziny.
Sam „koniec świata” to nazwa adekwatna do tego miejsca. Samo schronisko istnieje od 1981 i pewnie niewiele się tam od tego czasu zmieniło. Przekrój gości przeróżny. Od ludzi lubiących się uspokoić w głuszy, przez ciekawskich kolekcjonerów doznań, po nastolatków walczących z ewentualnymi potomkami ZOMO :)
Prądu brak, nie licząc małego panelu solarnego, który wystarcza na kilka LEDów. Reszta światła za pomocą świeczek i latarek. Woda jest ze studni, uzdatniana do spożycia za pomocą flizelinowo-kwarcowego (piaskowego) filtra.
Do dyspozycji gości jest pełnowartościowa kuchnia. Naczynia, sztućce, garnki i palenisko, także każdy amator gotowania może się czuć tam dobrze.
Jeśli ktoś nie ma pomysłu, to na miejscu jest dostępna diajłajowa książka kucharska sukcesywnie uzupełniana przez gości. Ja również skorzystałem z tego przywileju :)
Miejsce jest bardzo urokliwe. Nawet wilkom się podoba, dlatego czasem podchodzą. Ilość odblasków, poumieszczanych wokół, odbijających światło od latarki powoduje, że idą sobie jak tylko wychodzimy na zewnątrz. W okolicy warto zobaczyć również stary cmentarz powoli wchłaniany przez naturę. Tylko radzę w dzień :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz