Desery na depresję to kolejna odsłona Kryzysowej Książki Kucharskiej. Tym razem skupiam się na deserach, które w czasie depresji ekonomicznej pozwolą nam osłodzić trochę życie. Przepisy będę umieszczał trochę rzadziej, bo co za dużo to nie zdrowo :), ale zachęcam do regularnego sprawdzania.

wtorek, 7 września 2021

Peanut butter Goo Goo Cluster

Goo Goo Cluster jest uważany za pierwowzór wymyślnych batoników. Powstał w 1912 roku. Początkowo sprzedawany dzieciom bezpośrednio ze słoika. Rozwój automatyzacji sprzedaży spowodował, na początku XX wieku, rozkwit maszyn serwujących jedzenie. Walutą bazową był tzw. nickel, czyli moneta o nominale 5 centów, która swoją nazwę zawdzięcza znaczącemu dodatkowi tego metalu, który odpowiada za jej kolor. 
Jako, że z powodów higienicznych Goo Goo Cluster był pakowany do jednorazowych opakowań, można było go ładować do maszyn "za nickla", dlatego firma zmieniła koncepcję marketingową. Od lat dwudziestych był promowany jako wysokokaloryczna tania przekąska dla robotników.
Myślę, że zwłaszcza ta wersja z masłem orzechowym spełnia to właśnie zadanie i dlatego taką postanowiłem przygotować na pierwszy dzień nowej pracy, tym bardziej, że musiałem wyjechać na cały dzień do centrali w Warszawie :)
No tak, bo znowu zmieniłem pracę. Jak pisał wieszcz nerdów Sapkowski Coś się kończy, coś się zaczyna, a uhonorowany nagrodą Nobla Bob Dylan śpiewał The Times They Are a-Changin'. Tak jak powstała wspomniana wyżej automatyzacja produkcji, tak pandemia spowodowała rozkwit branż powiązanych z nowoczesnymi technologiami i załatwianiem spraw życiowych bez wychodzenia z domu. Podobnie zresztą stało się z modelem pracy. Skoro cały rok ludzie pracowali zdalnie i zdało to egzamin, to dlaczego nie ciągnąć tego dalej? Tym bardziej, że można przyciąć na kosztach. Abstrahując od kosztów utrzymania pracownika, to ośrodek, w którym pensje są wysokie może szukać pracowników tam, gdzie pensje są niższe :) Dlatego firmy z Krakowa, Warszawy, Wrocławia rekrutują pracowników np. na Śląsku. Efekt jest taki, że ofert na rynku jest naprawdę dużo.
Każdy pracownik jest na tzw. okresie próbnym. Okres próbny to nie tylko sprawdzian pracownika, ale też pracodawcy, kiedy pracownik też się zastanawia, czy chce w ogóle pracować u tego pracodawcy. Związki można ratować u terapeuty, bo mamy tu tylko dwoje ludzi, ale całej machiny zwyczajów, ugruntowanych przez lata przez sztab ludzi, zmienić się nie da. No i najważniejsze. To, że nie odnajdujecie się w jakiejś pracy, nie oznacza, że coś z Wami jest nie tak. To po prostu oznacza, że nie możecie się się odnaleźć w tej konkretnej pracy, gdzie sam sposób pracy nie musi Wam odpowiadać. Tym bardziej, że nie jest jeszcze z nim emocjonalnie związany, bo najczęstszy powód, dla którego pracownicy nie szukają nowej pracy, nawet jak jest im źle, to tzw. cierpienie zmian, czy jak to mówią coachowie - wyjście poza swoją strefę komfortu. Bo jednak wymaga to pewnego przełamania się, żeby pójść w nieznane, natomiast jak już się zrobi ten pierwszy krok, to nie znam nikogo, kto by żałował takiej decyzji :) A nowa praca to jednak nieznane. O ile nie dostaniecie tej roboty od kogoś kogo dobrze znacie i będziecie pod jego protektoratem, to nie ma nic pewnego, do tego pierwszego dnia słyszycie tylko jak będzie zajebiście i dostajecie super sprzęt, jakiego jeszcze nie widzieliście w życiu:)  Jak pisał Robert Greene w swojej książce Prawa Ludzkiej Natury:

miewamy skłonność do uznawania, że jeśli ktoś przyznaje się do określonego systemu przekonań politycznych lub religijnych, do pewnego kodeksu moralnego, to musi mieć charakter, który temu odpowiada. Prawda jest jednak taka, że charakter przynosimy ze sobą na zajmowane stanowisko czy wnosimy go do systemu wierzeń. Ktoś może być postępowym liberałem lub kochającym bliźnich chrześcijaninem, a w głębi duszy i tak pozostaje nietolerancyjnym tyranem.

I daje dobrą radę:

Przyjrzyj się, jak w codziennych sytuacjach tacy ludzie traktują pracowników, i sprawdź, czy istnieją rozbieżności między prezentowaną przez nich fasadą a rzeczywistym podejściem do podwładnych.

Tyle, że niektóre rzeczy wyjdą dopiero później. Kiedyś mobbing, dostawaliście na wstępie, żebyście od razy znali swoje miejsce. Teraz czasy się trochę zmieniły. Co prawda sam cel mobbingu pozostaje bez zmian, doprowadzić do obniżenia samooceny. Zazwyczaj się to dzieje, jak pracownik zaczyna sprawnie poruszać się w firmie i odnosić pierwsze sukcesy. Wtedy czuje się na tyle pewny, że może chcieć wyższego wynagrodzenia, skoro pracuje lepiej. Wtedy najlepiej albo umniejszyć rolę, albo powiedzieć, że to nie jego zasługa. Z tym, że mądry pracodawca nie zrobi tego bezpośrednio, bo jednak ma dużo do stracenia, dlatego ma od tego ludzi, którzy skutecznie zrobią to za niego. Np. w jednej z moich firm nowopowstałe związki zawodowe pracodawca dojechał za pomocą brygadzistów, którzy w przeciwieństwie do niego nie mieli wiedzy, jak daleko idące konsekwencje mogą ponieść :)
Natomiast idealną sytuacją dla pracodawcy jest kiedy mobbing na niższych szczeblach już istnieje, bo wtedy cel zostaje osiągnięty, a ręce już w ogóle są czyste, zwłaszcza jak się udaje, że coś się z tym robi :)

Skoro już o książkach i pracy mowa, to jadąc pociągiem do Warszawy (musiałem się pokazać pierwszego dnia), czytałem sobie świetną książkę o wojnie w Wietnamie, a właściwie o jej mrocznej stronie - Depesze - napisaną przez korespondenta wojennego Michaella Herra. Czytając pewien fragment przypomniałem sobie o anegdotce z pracy. Generalnie w jednej z prac, w której spędziłem dość sporo czasu, niektórzy z moich współpracowników podkreślali na każdym kroku swoją religijność. W zasadzie nie w dyskusjach światopoglądowych, tylko często tak od siebie. To z kolei czasem doprowadzało do wspomnianych wyżej dyskusji światopoglądowych. Podczas jednej padło stwierdzenie, że w okopach nie ma ateistów. Czytając ten fragment, od razu sobie o tym przypomniałem. Drogi czytelniku, powinieneś go docenić, bo jest też tam wątek kulinarny :)

w okopach naprawdę nie ma ateistów (...) Wietnam był tak popieprzony, że nie można się było dziwić tym, którzy wierzyli w co popadnie. Widziałem drużynę, w której wszyscy mieli na sobie batmańskie fetysze i przez ten debilizm przebijał nawet jakiś duch wspólnoty. Byli tacy, co zatykali sobie asy pik za pasek na hełmie, i ci, którzy z ciał swoich ofiar rabowali drobne przedmioty i robili z nich relikwie, żeby spłynęła na nich część ich mocy; ludzie targali wszędzie przywiezione z domu dwukilogramowe biblie, krzyżyki, medaliki ze św. Krzysztofem, mezuzy, pukle włosów, majtki od dziewczyn, zdjęcia (rodzina, żona, pies, krowa, auto), obrazki (John Kennedy, Lyndon Johnson, Martin Luther King, Huey P. Newton, Papież, Che Guevara, Beatlesi, Jimi Hendrix), większy zajob niż u kultów cargo. Jeden facet przez całą turę nosił przy sobie owsiane ciasteczko, zawinięte w folię, plastik i trzy pary skarpet. Oczywiście nie miał lekko („Tylko zaśnij, to ci zeżremy to jebane ciasteczko”), ale żona mu je upiekła i przysłała tutaj, więc sprawa była poważna.

Goo Goo niestety nie owiniecie w skarpetkę, a jeśli już, to nie wytrwa do końca dnia, a co dopiero tury :( 

 Składniki:

- 100 g herbatników
- 2 łyżki masła orzechowego
- łyżka margaryny
- orzeszki ziemne
- czekolada do roztopienia - im tańsza, tym lepsza :)


Wykonanie:

Ciastka kruszymy w blenderze. Dodajemy masło orzechowe i roztopioną margarynę. Na wyłożonej papierem blaszce kładziemy krążki, kładziemy na nie orzechy i wkładamy na jakiś czas do lodówki, aż stężeją.
Czekoladę roztapiamy w kąpieli wodnej i polewamy nią krążki. Wkładamy znów do lodówki.
Jak ostygną do kładziemy je do góry nogami i znów polewamy czekoladą, aby były oblane z dwóch stron.

 


1 komentarz: